czwartek, 20 września 2018

Angielskie problemy 1/3 – „Saga rodu Forsyte’ów”

Dziewięć tomów?! Olaboga, kto by to tyle czytał? Mówisz, że saga? To coś podobnego do „Ludzi Lodu”? Hmm, Anglia przełomu XIX i XX w… O, to fajnie, bo ładne kostiumy będą. Na suknie zawsze miło popatrzeć. No co ty, czytać nie będę. Serial sobie włączę. Będzie w sam raz do klepania kotletów. Albo do prasowania. Bo to chyba taki angielski „Klan”, prawda?

               Właściwie nie planowałam nigdy czytać „Sagi rodu Forsyte’ów” Johna Galsworthy’ego. Znałam ten tytuł, wszak Małgorzata Musierowicz polecała swoim czytelniczkom ustami Melanii Borejko, ale nigdy się nie złożyło, żebym celowo poszła do biblioteki czy czytała jakąś recenzję. Pewnego dnia wybrałam się do antykwariatu i to „Saga…” znalazła mnie; spontanicznie kupiłam pierwsze trzy tomy: „Posiadacza”, „W matni” i „Do wynajęcia” (kolejne części historii, także podzielone na trzy tomy, noszą tytuły „Nowoczesna komedia” i „Koniec rozdziału”). Gdy wreszcie przeczytałam całość, zadałam sobie tylko jedno pytanie: dlaczego wcześniej nie przyszło mi do głowy zapoznać się z losami Forsyte’ów?!

              Opowieść zaczyna się w roku 1886, gdy na przyjęciu z okazji zaręczyn June Forsyte z młodym obiecującym, choć niemajętnym, architektem Filipem Bosinneyem spotyka się cały klan, który lustruje przyszłego członka rodziny, plotkuje, wymienia opinie. Obiektem obmowy jest nie tylko mąż June in spe, a także Soames Forsyte i jego piękna żona, Irena. Podobno powiedzieć, że im się nie układa, to daleki eufemizm. Nie mniej kontrwersji wzbudza ojciec June, „Młody Jolyon”, wiarołomny mąż i wyrzutek rodu. Ponoć ma nową rodzinę, a o córkę z poprzedniego małżeństwa zupełnie się nie troszczy… Tymczasem Soames postanawia zbudować nowy dom dla siebie i dla Ireny; ma on być podarunkiem, który sprawi, że oziębła małżonka okaże choć odrobinę serca. Z powodu rodzinnej solidarności, a na swoją zgubę, Forsyte wybiera oczywiście projekt Bosinneya. Nikt jednak nie może przewidzieć, że spotkanie Filipa i Ireny doprowadzi do skandalicznego romansu, a w konsekwencji do waśni wpływającej na losy kolejnego pokolenia…

Soames na okładce. "Miłość ziemska i niebiańska" Tycjana jest tu nieprzypadkowo, a dlaczego - musicie sobie doczytać sami :)

              
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że powyższy skrót fabuły brzmi bardzo kiczowato, prawie jak z okładek różowych książeczek z serii „Romans historyczny za dyszkę”, a nie jak opis dzieła, którego autor otrzymał nagrodę Nobla (stało się w roku 1932). Co w takim razie mogło się ukryć pod płaszczykiem pozornie prostej opowieści miłosnej i zauroczyć wielce poważną komisję, a także pewnego wybrednego małego hejtera podpisującego się pociągowym pseudonimem?

               Przewrotnie powiem, że na pewno nie byli to bohaterowie. Przede wszystkim mam tu na myśli członków głównego trójkątu miłosnego. Bosinney jest wprost nie do zniesienia ze swoją pozą jedynego prawdziwego kapłana Sztuki (tak, przez duże S) wśród ograniczonych Forsyte’ów (tutaj się nasuwa bardzo ładne słówko filister), a także biernością – nie mogłam się pozbyć wrażenia, iż właściwie rola kochanka w gruncie rzeczy niewiele zobowiązującej relacji bardzo mu odpowiada. Innymi słowy: chodzenie na schadzki – wspaniale, podjęcie sensownych działań – no cóż… Nie mogę mu także wybaczyć, jak potraktował June (maleńki spoiler: w finale „Posiadacza” okazuje się, że jednak w tym świecie przedstawionym istnieje jakaś sprawiedliwość, co sprawiło mi wiele satysfakcji). Natomiast prawdziwą nienawiść wzbudziła we mnie Irena, najgorsza firana literacka, jaką ostatnio zdarzyło mi się spotkać. Dama ta wychodzi za Soamesa li i jedynie z powodów  materialnych, po czym odkrywa, iż żywi ku niemu jedynie ODRAZĘ (może warto było pomyśleć przed przyjęciem oświadczyn, a nie skarżyć się na cały świat, co?). Nie próbuje nawet zdobyć się na jakąkolwiek próbę ocieplenia relacji z wyraźnie zakochanym mężem, od razu go skreślając. Później nie tylko radośnie go sobie zdradza, ale również rujnuje związek przyjaciółce. Nie potrafi przyjąć konsekwencji swojej decyzji i znosić ich z godnością. Nie zrozumcie mnie źle, wiem, że postaci literackie niekoniecznie muszą postępować moralnie (o czym by w takim razie powstawały powieści?); wielkim problemem natomiast jest dla mnie stosunek narratora do swojej bohaterki. Otóż wszystkie świństwa bohaterki wobec innych zostają jej wybaczone, bo, uwaga, przepraszam za capslocka, IRENA JEST PIĘKNA, A PIĘKNYM LUDZIOM WOLNO WIĘCEJ. Nie mogę pozbyć się odczucia, że jest ona pewnym konstruktem pozbawionym właściwie cech ludzkich. Nie pomaga także fakt, iż narrator konsekwentnie nie ujawnia jej myśli czytelnikowi. Stanowi ona moim zdaniem bardziej typ, niż charakter.

Irena. Czy nie przypomina Wam Izabeli Łęckiej?

Soamesa autor kreuje natomiast jako tego złego, niemalże pokazując palcem „Patrz, Czytelniku, patrz jaki to p o s i a d a c z przebrzydły, masz go nienawidzić!”, co bardzo podrażniło mojego ducha przekory i zamiast tego współczułam właśnie Forsyte’owi. Nie oznacza to, że Soames to postać tylko i wyłącznie szlachetna, w pokorze znosząca swą uroczą żonę; on też dopuścił się paru paskudnych uczynków. Czułam do niego sympatię nie z powodu jego zalet, lecz przez wzgląd na wady Ireny. Warto zaś zauważyć, że w finale „Do wynajęcia” to Soames wykazuje się szlachetnością i wzruszającym brakiem egoizmu, co świadczy o rozwoju jego charakteru; Irena natomiast przez trzy tomy „Sagi…” pozostaje wciąż tą samą egocentryczką niezdolną do pokonania swoich uprzedzeń, rujnując życie kolejnemu pokoleniu.

               Głównym tematem, jak wskazuje nam już sam tytuł, jest kwestia posiadania nie tylko majątku, ale także praw do drugiego człowieka – ten problem buduje główny wątek. Oczywiście, jest to również wyśmienita satyra na wiktoriańską obyczajowość, ale nie ma sensu, żebym się o tym rozpisywała, bo możecie na ten temat poczytać gdzie indziej (np. na BiblioNETce). Mnie natomiast najbardziej nurtuje zupełnie inne zagadnienie. Otóż nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że w świecie wykreowanym przez Galsworthy’ego każda postać ma z góry przypisaną pewną rolę, przed którą nie może uciec. Irena to wcielenie Piękna, nieustannie adorowana przez mężczyzn niezależnie od ich wieku, powiązań rodzinnych itd. June, odtrącona narzeczona, skoro jest obdarzona silnym charakterem, ma całe życie opiekować się „kulawymi kaczętami” – ludźmi słabymi czy skrzywdzonymi. Soames natomiast nigdy nie zdobędzie niczyjej miłości; zawsze będzie tym drugim, niekochanym, sprowadzonym nawet do niezbyt chlubnej funkcji bankomatu. O wszystkim tym zaś decyduje bóstwo o imieniu Bo-Tak-Ma-Być, znane również jako Predestynacja, co odsyła do protestanckiej wizji świata, w moim przekonaniu okropnej. Nie zgadzam się również z pojęciem Piękna wg Galsworthy’ego – nie, panie wielce szanowny autorze, uroda ciała nie decyduje o pięknie ducha i nie usprawiedliwia podłych postępków Ireny.


Młody Jolyon

               Przyznam się, że trudno mi było na początku przebrnąć przez „Posiadacza” – przytłoczył mnie nadmiar imion i nazwisk do zapamiętania. Na szczęście do książki dołączono drzewo genealogiczne, które nie tylko pomogło odnaleźć się w skomplikowanych relacjach Forsyte’ów, ale też przy okazji było ogromnym spoilerem… Jednakże przy lekturze kolejnych tomów zdałam sobie sprawę, że mam wypieki na twarzy i obgryzam paznokcie; nie będę ukrywać, lubię czytać o takich perypetiach uczuciowo-obyczajowych. Warto zauważyć, że „Saga…” to nie tylko firana Irena, ale także inne wątki. Urzekł mnie „stary Jolyon”,w przeciwieństwie do swego syna, dobry ojciec. Spodobały mi się także interludia – opowiadania niezwiązane z akcją będące fragmentami bardzo pięknej prozy o bajkowym, nieco onirycznym charakterze. Bardzo dużym walorem były dla mnie nawiązania do malarstwa światowego pojawiające się w powieści. Nie są one tylko popisem erudycji, lecz wynikają z charakterów postaci (Soames to wytrawny kolekcjoner dzieł sztuki, młody Joylon sam zaś maluje akwarele). Może to dziwnie zabrzmi, ale wzmianki te były dla mnie jak spotkanie dobrego przyjaciela w nieznanym mieście.
    
           Myślę, że warto przeczytać „Sagę rodu Forsyte’ów”. Spodoba się ona przede wszystkim miłośnikom solidnych powieści w starym stylu (tj. bez modernistycznych eksperymentów czy innych udziwnień). Jeśli lubicie „Lalkę” (Polak nie może uciec od tego skojarzenia!), to sięgnijcie po „Sagę…” śmiało. Nie pozostawiła mnie ona obojętną, co chyba jest jej kluczową zaletą.  Na pewno do niej za jakiś czas powrócę; ciekawe, czy za, powiedzmy, dziesięć lat będę w dalszym ciągu oceniać Irenę tak surowo? Przede mną „Nowoczesna komedia” – zobaczymy, czy ten sequel również mnie tak porwie.