Dziewięć
tomów?! Olaboga, kto by to tyle czytał? Mówisz, że saga? To coś podobnego do
„Ludzi Lodu”? Hmm, Anglia przełomu XIX i XX w… O, to fajnie, bo ładne kostiumy
będą. Na suknie zawsze miło popatrzeć. No co ty, czytać nie będę. Serial sobie
włączę. Będzie w sam raz do klepania kotletów. Albo do prasowania. Bo to chyba
taki angielski „Klan”, prawda?
Właściwie
nie planowałam nigdy czytać „Sagi rodu Forsyte’ów” Johna Galsworthy’ego. Znałam
ten tytuł, wszak Małgorzata Musierowicz polecała swoim czytelniczkom ustami
Melanii Borejko, ale nigdy się nie złożyło, żebym celowo poszła do biblioteki
czy czytała jakąś recenzję. Pewnego dnia wybrałam się do antykwariatu i to
„Saga…” znalazła mnie; spontanicznie kupiłam pierwsze trzy tomy: „Posiadacza”,
„W matni” i „Do wynajęcia” (kolejne części historii, także podzielone na trzy
tomy, noszą tytuły „Nowoczesna komedia” i „Koniec rozdziału”). Gdy wreszcie
przeczytałam całość, zadałam sobie tylko jedno pytanie: dlaczego wcześniej nie
przyszło mi do głowy zapoznać się z losami Forsyte’ów?!
Opowieść
zaczyna się w roku 1886, gdy na przyjęciu z okazji zaręczyn June Forsyte z
młodym obiecującym, choć niemajętnym, architektem Filipem Bosinneyem spotyka
się cały klan, który lustruje przyszłego członka rodziny, plotkuje, wymienia
opinie. Obiektem obmowy jest nie tylko mąż June in spe, a także Soames Forsyte i jego piękna żona, Irena. Podobno powiedzieć,
że im się nie układa, to daleki eufemizm. Nie mniej kontrwersji wzbudza ojciec
June, „Młody Jolyon”, wiarołomny mąż i wyrzutek rodu. Ponoć ma nową rodzinę, a o
córkę z poprzedniego małżeństwa zupełnie się nie troszczy… Tymczasem Soames
postanawia zbudować nowy dom dla siebie i dla Ireny; ma on być podarunkiem,
który sprawi, że oziębła małżonka okaże choć odrobinę serca. Z powodu rodzinnej
solidarności, a na swoją zgubę, Forsyte wybiera oczywiście projekt Bosinneya.
Nikt jednak nie może przewidzieć, że spotkanie Filipa i Ireny doprowadzi do
skandalicznego romansu, a w konsekwencji do waśni wpływającej na losy kolejnego
pokolenia…
Soames na okładce. "Miłość ziemska i niebiańska" Tycjana jest tu nieprzypadkowo, a dlaczego - musicie sobie doczytać sami :) |
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że powyższy skrót fabuły brzmi bardzo kiczowato, prawie jak z okładek różowych książeczek z serii „Romans historyczny za dyszkę”, a nie jak opis dzieła, którego autor otrzymał nagrodę Nobla (stało się w roku 1932). Co w takim razie mogło się ukryć pod płaszczykiem pozornie prostej opowieści miłosnej i zauroczyć wielce poważną komisję, a także pewnego wybrednego małego hejtera podpisującego się pociągowym pseudonimem?
Przewrotnie
powiem, że na pewno nie byli to bohaterowie. Przede wszystkim mam tu na myśli
członków głównego trójkątu miłosnego. Bosinney jest wprost nie do zniesienia ze
swoją pozą jedynego prawdziwego kapłana Sztuki (tak, przez duże S) wśród
ograniczonych Forsyte’ów (tutaj się nasuwa bardzo ładne słówko filister), a także biernością – nie
mogłam się pozbyć wrażenia, iż właściwie rola kochanka w gruncie rzeczy niewiele
zobowiązującej relacji bardzo mu odpowiada. Innymi słowy: chodzenie na schadzki
– wspaniale, podjęcie sensownych działań – no cóż… Nie mogę mu także wybaczyć,
jak potraktował June (maleńki spoiler: w finale „Posiadacza” okazuje się, że
jednak w tym świecie przedstawionym istnieje jakaś sprawiedliwość, co sprawiło
mi wiele satysfakcji). Natomiast prawdziwą nienawiść wzbudziła we mnie Irena,
najgorsza firana literacka, jaką ostatnio zdarzyło mi się spotkać. Dama ta
wychodzi za Soamesa li i jedynie z powodów materialnych, po czym odkrywa, iż żywi ku
niemu jedynie ODRAZĘ (może warto było pomyśleć przed przyjęciem oświadczyn, a
nie skarżyć się na cały świat, co?). Nie próbuje nawet zdobyć się na jakąkolwiek
próbę ocieplenia relacji z wyraźnie zakochanym mężem, od razu go skreślając. Później
nie tylko radośnie go sobie zdradza, ale również rujnuje związek przyjaciółce. Nie
potrafi przyjąć konsekwencji swojej decyzji i znosić ich z godnością. Nie
zrozumcie mnie źle, wiem, że postaci literackie niekoniecznie muszą postępować
moralnie (o czym by w takim razie powstawały powieści?); wielkim problemem
natomiast jest dla mnie stosunek narratora do swojej bohaterki. Otóż wszystkie
świństwa bohaterki wobec innych zostają jej wybaczone, bo, uwaga, przepraszam
za capslocka, IRENA JEST PIĘKNA, A PIĘKNYM LUDZIOM WOLNO WIĘCEJ. Nie mogę
pozbyć się odczucia, że jest ona pewnym konstruktem pozbawionym właściwie cech
ludzkich. Nie pomaga także fakt, iż narrator konsekwentnie nie ujawnia jej
myśli czytelnikowi. Stanowi ona moim zdaniem bardziej typ, niż charakter.
Irena. Czy nie przypomina Wam Izabeli Łęckiej? |
Soamesa autor
kreuje natomiast jako tego złego,
niemalże pokazując palcem „Patrz, Czytelniku, patrz jaki to p o s i a d a c z przebrzydły,
masz go nienawidzić!”, co bardzo podrażniło mojego ducha przekory i zamiast
tego współczułam właśnie Forsyte’owi. Nie oznacza to, że Soames to postać tylko
i wyłącznie szlachetna, w pokorze znosząca swą uroczą żonę; on też dopuścił się
paru paskudnych uczynków. Czułam do niego sympatię nie z powodu jego zalet,
lecz przez wzgląd na wady Ireny. Warto zaś zauważyć, że w finale „Do wynajęcia”
to Soames wykazuje się szlachetnością i wzruszającym brakiem egoizmu, co
świadczy o rozwoju jego charakteru; Irena natomiast przez trzy tomy „Sagi…” pozostaje
wciąż tą samą egocentryczką niezdolną do pokonania swoich uprzedzeń, rujnując
życie kolejnemu pokoleniu.
Głównym
tematem, jak wskazuje nam już sam tytuł, jest kwestia posiadania nie tylko
majątku, ale także praw do drugiego człowieka – ten problem buduje główny wątek.
Oczywiście, jest to również wyśmienita satyra na wiktoriańską obyczajowość, ale
nie ma sensu, żebym się o tym rozpisywała, bo możecie na ten temat poczytać gdzie
indziej (np. na BiblioNETce). Mnie natomiast najbardziej nurtuje zupełnie inne
zagadnienie. Otóż nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że w świecie wykreowanym przez
Galsworthy’ego każda postać ma z góry przypisaną pewną rolę, przed którą nie
może uciec. Irena to wcielenie Piękna, nieustannie adorowana przez mężczyzn
niezależnie od ich wieku, powiązań rodzinnych itd. June, odtrącona narzeczona,
skoro jest obdarzona silnym charakterem, ma całe życie opiekować się „kulawymi
kaczętami” – ludźmi słabymi czy skrzywdzonymi. Soames natomiast nigdy nie
zdobędzie niczyjej miłości; zawsze będzie tym drugim, niekochanym, sprowadzonym
nawet do niezbyt chlubnej funkcji bankomatu. O wszystkim tym zaś decyduje
bóstwo o imieniu Bo-Tak-Ma-Być, znane również jako Predestynacja, co odsyła do
protestanckiej wizji świata, w moim przekonaniu okropnej. Nie zgadzam się
również z pojęciem Piękna wg Galsworthy’ego – nie, panie wielce szanowny
autorze, uroda ciała nie decyduje o pięknie ducha i nie usprawiedliwia podłych
postępków Ireny.
Młody Jolyon |
Przyznam się, że trudno mi było na początku przebrnąć przez „Posiadacza” – przytłoczył mnie nadmiar imion i nazwisk do zapamiętania. Na szczęście do książki dołączono drzewo genealogiczne, które nie tylko pomogło odnaleźć się w skomplikowanych relacjach Forsyte’ów, ale też przy okazji było ogromnym spoilerem… Jednakże przy lekturze kolejnych tomów zdałam sobie sprawę, że mam wypieki na twarzy i obgryzam paznokcie; nie będę ukrywać, lubię czytać o takich perypetiach uczuciowo-obyczajowych. Warto zauważyć, że „Saga…” to nie tylko firana Irena, ale także inne wątki. Urzekł mnie „stary Jolyon”,w przeciwieństwie do swego syna, dobry ojciec. Spodobały mi się także interludia – opowiadania niezwiązane z akcją będące fragmentami bardzo pięknej prozy o bajkowym, nieco onirycznym charakterze. Bardzo dużym walorem były dla mnie nawiązania do malarstwa światowego pojawiające się w powieści. Nie są one tylko popisem erudycji, lecz wynikają z charakterów postaci (Soames to wytrawny kolekcjoner dzieł sztuki, młody Joylon sam zaś maluje akwarele). Może to dziwnie zabrzmi, ale wzmianki te były dla mnie jak spotkanie dobrego przyjaciela w nieznanym mieście.
Myślę,
że warto przeczytać „Sagę rodu Forsyte’ów”. Spodoba się ona przede wszystkim miłośnikom
solidnych powieści w starym stylu (tj. bez modernistycznych eksperymentów czy
innych udziwnień). Jeśli lubicie „Lalkę” (Polak nie może uciec od tego skojarzenia!),
to sięgnijcie po „Sagę…” śmiało. Nie pozostawiła mnie ona obojętną, co chyba
jest jej kluczową zaletą. Na pewno do
niej za jakiś czas powrócę; ciekawe, czy za, powiedzmy, dziesięć lat będę w
dalszym ciągu oceniać Irenę tak surowo? Przede mną „Nowoczesna komedia” –
zobaczymy, czy ten sequel również mnie tak porwie.