niedziela, 30 grudnia 2018

Gdzie byłam, kiedy mnie nie było


Ciuch, ciuch!
               Ledwo zaczęłam, a już znikam na trzy miesiące i jeszcze bezczelnie przepraszam, że nie zdążyłam nic skrobnąć, bo mnie studia dopadły. Chociaż sądząc po zawrotnej ilości komentarzy pod ostatnim wpisem, mogę być pewna, że na szczęście nikogo nadmiernie to nie zmartwiło.  Jeśli mam być szczera, to wolę pisać po prostu wtedy, gdy mam czas oraz siły, aby potem być zadowoloną z efektu niż męczyć się i złościć się, że opublikowałam nie do końca przemyślany tekst.

               No dobrze, ale co mnie tak pochłonęło? Przyznam się, że całkiem ciekawe sprawy, a mianowicie smakowity stosik literatury rosyjskiej (po drodze, żeby mi nie było za wesoło, miałam też cały skoroszyt leksyki i gramatyki do wyuczenia, nie ma lekko!). Na początku był Iwan Turgieniew; jeśli miałabym w skrócie określić moje uczucia po lekturze Rudina, Szlacheckiego gniazda czy Ojców i dzieci najprecyzyjniejszym wyrażeniem byłoby chyba „Fajne. Taka trochę bardziej łzawa Jane Austen”. Jest to literatura obyczajowa, miła do czytania, bardzo sentymentalna. Z Jane Austen skojarzyły mi się te wszystkie eleganckie kółeczka szlachciców, których głównym zadaniem było głównie spędzanie czasu na rozrywkach. Trzeba jednak oddać Turgieniewowi sprawiedliwość; w jego twórczości pojawiły się nieco ciekawsze konflikty moralne niż tylko „kto wyjdzie za kogo za mąż” [1] i były one rozwiązane oryginalniej niż ślubem głównych bohaterów. Jego język jest także zdecydowanie bardziej sentymentalny, niemal ckliwy, szczególnie w Szlacheckim gnieździe. Sądzę, że jeśli nie macie nic na swoim stosiku przy łóżku, a chcielibyście zająć się cudzymi i odległymi problemami, to sięgnijcie po Ojców i dzieci czy Rudina; Szlacheckie gniazdo natomiast lepiej podejdzie raczej tkliwym serduszkom.
               O wiele bardziej interesujący wydał mi się Obłomow Iwana Gonczarowa, jedna z najbardziej przerażających powieści, jakie czytałam. Dotyczy ona niemocy posuniętej aż do patologii (sądzę, że dziś ta postać miałaby zdiagnozowana depresję). Tragedią Obłomowa nie jest to, że on  n i e  c h c e działać, on po prostu n i e  m o ż e.  I to właśnie wprawiło mnie w przestrach. Po zakończeniu lektury zerwałam się z krzykiem z łóżka i natychmiast je pościeliłam, żeby nie podzielić losu bohatera. Mimo że książka ta powstała w 1858 roku, jej przesłanie w ogóle nie straciło na aktualności; sama znam przynajmniej jednego takiego Obłomowa i głębokim lękiem napawa mnie myśl, że mogłabym podzielić jego los. Ponadto nazwisko tego bohatera stało się dla mnie precyzyjnym określeniem na stan rozleniwienia, niechęci do wychodzenia z domu i ogólnego przygnębienia.  „Czemu nie było cię dziś na zajeciach?” –  pyta koleżanka. „Obłomow” – odpowiadam i wszystko jest jasne bez większych tłumaczeń. W powieści pada także jedno z moich najważniejszych pytań, a mianowicie „KIEDY ŻYĆ?”. Kiedy mam poczytać sobie książkę, ot tak, bo mam ochotę, a nie dlatego, że mi kazali? Kiedy napisać notkę na blogaska albo opko, które chodzi po głowie od kilku miesięcy? Kiedy po prostu odetchnąć? Na pewno Wy też sobie nieraz zadajecie podobne pytania. I kto by pomyślał, że utwór, który powstał w połowie XIX w. może być tak żywotny (nawet jeśli dotyczy realiów dawno minionych)? Niestety, Obłomow jest w Polsce mało znany, a szkoda. Koniecznie przeczytajcie, czy chociażby dla przestrogi, czy po to, by odkryć, że w sumie nie jest z Wami aż tak bardzo źle – Obłomow postępował przecież znacznie gorzej niż Wy. Proszę bardzo, można się motywować.
               Natomiast o Dostojewskim trudno mi cokolwiek odkrywczego napisać. Powiem tylko tyle, że czytanie na raz Idioty, Braci Karamazow i Łagodnej to nie najlepszy pomysł. A już gdy dołoży się do tego odpowiednio wesołą muzykę, np. taką:

 albo taką:

można popaść w bardzo ciekawe stany. Przetestowałam osobiście; dzieci, nie próbujcie tego w domu. Jednym z dziwnych zjawisk związanych z prozą tego pisarza, które zaobserwowałam, było uczucie pewnej „dźwiękowości”: postacie Dostojewskiego nieustannie kłócą się i przekrzykują się, a ja to w trakcie lektury, a nawet po odłożeniu książki, jakkolwiek to niepokojąco brzmi, niemalże dosłownie słyszałam. Wydarzenia z powieści powracały do mnie także w snach – szczególnie finał Idioty (nie zaspoileruję, chociaż mam ogromną na to ochotę; nadmienię tylko, że to chyba najmakabryczniejsze zakończenie, z jakim się spotkałam w literaturze). Tradycyjnie popłakałam się przy wątku dzieci w Braciach Karamazow; nigdy nie udało mi się przeczytać o małym Iliuszy bez przerwy na wyłkanie się. I ponownie utwierdziłam się przekonaniu, że Kola Krasotkin to mój ulubiony bohater Dostojewskiego (znałam kiedyś kogoś bardzo podobnego do niego, pewnie stąd mój sentyment). Warto również zapoznać się z biografią Dostojewskiego napisaną przez, uwaga, Stanisława Cata-Mackiewicza – dotychczas kojarzyłam tego pisarza tylko z pism politycznych. Zdziwiłam się w miły sposób, Dostojewskiego czyta się szybciutko i przyjemnie. Znaleźć w nim można także różna ciekawostki na temat epoki czy innych pisarzy rosyjskich; czy wiedzieliście jak ogromnym rozpustnikiem był (jeśli Cat-Mackiewicz, rzecz jasna, mnie nie okłamał!) za młodu Tołstoj?! Dalej tkwię w szoku.
               Tutaj kończy się mój wpis i kończy się rok 2018, dlatego z głębi mojego czarnego jak dym z lokomotywy serca życzę wszystkim czytającym tę notkę Szczęśliwego Nowego Roku, pełnego wspaniałej literatury, muzyki i sztuki, odwzajemnionej miłości, a także odwagi do pisania komentarzy na moim biednym blogasku (można z anonima).
               To co, do zobaczenia za kolejne trzy miesiące? A tak na serio, to w roku 2019 postaram się nie obłomować i może skrobnąć coś tutaj częściej.


[1] Oczywiście, że nie mam zamiaru umniejszać niczego wielkiej Angielce. Problem jest chyba raczej ze mną. Otóż moja pamięć ma pewien osobliwy defekt: zazwyczaj czytam powieści Jane Austen z dużą przyjemnością, ale zapytana po jakimś czasie, np. dwóch tygodni, co właśnie przeczytałam, nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi. Czyżbym, podobnie jak Charlotte Brontë, „dusiła się w jej eleganckich domach”?

czwartek, 20 września 2018

Angielskie problemy 1/3 – „Saga rodu Forsyte’ów”

Dziewięć tomów?! Olaboga, kto by to tyle czytał? Mówisz, że saga? To coś podobnego do „Ludzi Lodu”? Hmm, Anglia przełomu XIX i XX w… O, to fajnie, bo ładne kostiumy będą. Na suknie zawsze miło popatrzeć. No co ty, czytać nie będę. Serial sobie włączę. Będzie w sam raz do klepania kotletów. Albo do prasowania. Bo to chyba taki angielski „Klan”, prawda?

               Właściwie nie planowałam nigdy czytać „Sagi rodu Forsyte’ów” Johna Galsworthy’ego. Znałam ten tytuł, wszak Małgorzata Musierowicz polecała swoim czytelniczkom ustami Melanii Borejko, ale nigdy się nie złożyło, żebym celowo poszła do biblioteki czy czytała jakąś recenzję. Pewnego dnia wybrałam się do antykwariatu i to „Saga…” znalazła mnie; spontanicznie kupiłam pierwsze trzy tomy: „Posiadacza”, „W matni” i „Do wynajęcia” (kolejne części historii, także podzielone na trzy tomy, noszą tytuły „Nowoczesna komedia” i „Koniec rozdziału”). Gdy wreszcie przeczytałam całość, zadałam sobie tylko jedno pytanie: dlaczego wcześniej nie przyszło mi do głowy zapoznać się z losami Forsyte’ów?!

              Opowieść zaczyna się w roku 1886, gdy na przyjęciu z okazji zaręczyn June Forsyte z młodym obiecującym, choć niemajętnym, architektem Filipem Bosinneyem spotyka się cały klan, który lustruje przyszłego członka rodziny, plotkuje, wymienia opinie. Obiektem obmowy jest nie tylko mąż June in spe, a także Soames Forsyte i jego piękna żona, Irena. Podobno powiedzieć, że im się nie układa, to daleki eufemizm. Nie mniej kontrwersji wzbudza ojciec June, „Młody Jolyon”, wiarołomny mąż i wyrzutek rodu. Ponoć ma nową rodzinę, a o córkę z poprzedniego małżeństwa zupełnie się nie troszczy… Tymczasem Soames postanawia zbudować nowy dom dla siebie i dla Ireny; ma on być podarunkiem, który sprawi, że oziębła małżonka okaże choć odrobinę serca. Z powodu rodzinnej solidarności, a na swoją zgubę, Forsyte wybiera oczywiście projekt Bosinneya. Nikt jednak nie może przewidzieć, że spotkanie Filipa i Ireny doprowadzi do skandalicznego romansu, a w konsekwencji do waśni wpływającej na losy kolejnego pokolenia…

Soames na okładce. "Miłość ziemska i niebiańska" Tycjana jest tu nieprzypadkowo, a dlaczego - musicie sobie doczytać sami :)

              
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że powyższy skrót fabuły brzmi bardzo kiczowato, prawie jak z okładek różowych książeczek z serii „Romans historyczny za dyszkę”, a nie jak opis dzieła, którego autor otrzymał nagrodę Nobla (stało się w roku 1932). Co w takim razie mogło się ukryć pod płaszczykiem pozornie prostej opowieści miłosnej i zauroczyć wielce poważną komisję, a także pewnego wybrednego małego hejtera podpisującego się pociągowym pseudonimem?

               Przewrotnie powiem, że na pewno nie byli to bohaterowie. Przede wszystkim mam tu na myśli członków głównego trójkątu miłosnego. Bosinney jest wprost nie do zniesienia ze swoją pozą jedynego prawdziwego kapłana Sztuki (tak, przez duże S) wśród ograniczonych Forsyte’ów (tutaj się nasuwa bardzo ładne słówko filister), a także biernością – nie mogłam się pozbyć wrażenia, iż właściwie rola kochanka w gruncie rzeczy niewiele zobowiązującej relacji bardzo mu odpowiada. Innymi słowy: chodzenie na schadzki – wspaniale, podjęcie sensownych działań – no cóż… Nie mogę mu także wybaczyć, jak potraktował June (maleńki spoiler: w finale „Posiadacza” okazuje się, że jednak w tym świecie przedstawionym istnieje jakaś sprawiedliwość, co sprawiło mi wiele satysfakcji). Natomiast prawdziwą nienawiść wzbudziła we mnie Irena, najgorsza firana literacka, jaką ostatnio zdarzyło mi się spotkać. Dama ta wychodzi za Soamesa li i jedynie z powodów  materialnych, po czym odkrywa, iż żywi ku niemu jedynie ODRAZĘ (może warto było pomyśleć przed przyjęciem oświadczyn, a nie skarżyć się na cały świat, co?). Nie próbuje nawet zdobyć się na jakąkolwiek próbę ocieplenia relacji z wyraźnie zakochanym mężem, od razu go skreślając. Później nie tylko radośnie go sobie zdradza, ale również rujnuje związek przyjaciółce. Nie potrafi przyjąć konsekwencji swojej decyzji i znosić ich z godnością. Nie zrozumcie mnie źle, wiem, że postaci literackie niekoniecznie muszą postępować moralnie (o czym by w takim razie powstawały powieści?); wielkim problemem natomiast jest dla mnie stosunek narratora do swojej bohaterki. Otóż wszystkie świństwa bohaterki wobec innych zostają jej wybaczone, bo, uwaga, przepraszam za capslocka, IRENA JEST PIĘKNA, A PIĘKNYM LUDZIOM WOLNO WIĘCEJ. Nie mogę pozbyć się odczucia, że jest ona pewnym konstruktem pozbawionym właściwie cech ludzkich. Nie pomaga także fakt, iż narrator konsekwentnie nie ujawnia jej myśli czytelnikowi. Stanowi ona moim zdaniem bardziej typ, niż charakter.

Irena. Czy nie przypomina Wam Izabeli Łęckiej?

Soamesa autor kreuje natomiast jako tego złego, niemalże pokazując palcem „Patrz, Czytelniku, patrz jaki to p o s i a d a c z przebrzydły, masz go nienawidzić!”, co bardzo podrażniło mojego ducha przekory i zamiast tego współczułam właśnie Forsyte’owi. Nie oznacza to, że Soames to postać tylko i wyłącznie szlachetna, w pokorze znosząca swą uroczą żonę; on też dopuścił się paru paskudnych uczynków. Czułam do niego sympatię nie z powodu jego zalet, lecz przez wzgląd na wady Ireny. Warto zaś zauważyć, że w finale „Do wynajęcia” to Soames wykazuje się szlachetnością i wzruszającym brakiem egoizmu, co świadczy o rozwoju jego charakteru; Irena natomiast przez trzy tomy „Sagi…” pozostaje wciąż tą samą egocentryczką niezdolną do pokonania swoich uprzedzeń, rujnując życie kolejnemu pokoleniu.

               Głównym tematem, jak wskazuje nam już sam tytuł, jest kwestia posiadania nie tylko majątku, ale także praw do drugiego człowieka – ten problem buduje główny wątek. Oczywiście, jest to również wyśmienita satyra na wiktoriańską obyczajowość, ale nie ma sensu, żebym się o tym rozpisywała, bo możecie na ten temat poczytać gdzie indziej (np. na BiblioNETce). Mnie natomiast najbardziej nurtuje zupełnie inne zagadnienie. Otóż nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że w świecie wykreowanym przez Galsworthy’ego każda postać ma z góry przypisaną pewną rolę, przed którą nie może uciec. Irena to wcielenie Piękna, nieustannie adorowana przez mężczyzn niezależnie od ich wieku, powiązań rodzinnych itd. June, odtrącona narzeczona, skoro jest obdarzona silnym charakterem, ma całe życie opiekować się „kulawymi kaczętami” – ludźmi słabymi czy skrzywdzonymi. Soames natomiast nigdy nie zdobędzie niczyjej miłości; zawsze będzie tym drugim, niekochanym, sprowadzonym nawet do niezbyt chlubnej funkcji bankomatu. O wszystkim tym zaś decyduje bóstwo o imieniu Bo-Tak-Ma-Być, znane również jako Predestynacja, co odsyła do protestanckiej wizji świata, w moim przekonaniu okropnej. Nie zgadzam się również z pojęciem Piękna wg Galsworthy’ego – nie, panie wielce szanowny autorze, uroda ciała nie decyduje o pięknie ducha i nie usprawiedliwia podłych postępków Ireny.


Młody Jolyon

               Przyznam się, że trudno mi było na początku przebrnąć przez „Posiadacza” – przytłoczył mnie nadmiar imion i nazwisk do zapamiętania. Na szczęście do książki dołączono drzewo genealogiczne, które nie tylko pomogło odnaleźć się w skomplikowanych relacjach Forsyte’ów, ale też przy okazji było ogromnym spoilerem… Jednakże przy lekturze kolejnych tomów zdałam sobie sprawę, że mam wypieki na twarzy i obgryzam paznokcie; nie będę ukrywać, lubię czytać o takich perypetiach uczuciowo-obyczajowych. Warto zauważyć, że „Saga…” to nie tylko firana Irena, ale także inne wątki. Urzekł mnie „stary Jolyon”,w przeciwieństwie do swego syna, dobry ojciec. Spodobały mi się także interludia – opowiadania niezwiązane z akcją będące fragmentami bardzo pięknej prozy o bajkowym, nieco onirycznym charakterze. Bardzo dużym walorem były dla mnie nawiązania do malarstwa światowego pojawiające się w powieści. Nie są one tylko popisem erudycji, lecz wynikają z charakterów postaci (Soames to wytrawny kolekcjoner dzieł sztuki, młody Joylon sam zaś maluje akwarele). Może to dziwnie zabrzmi, ale wzmianki te były dla mnie jak spotkanie dobrego przyjaciela w nieznanym mieście.
    
           Myślę, że warto przeczytać „Sagę rodu Forsyte’ów”. Spodoba się ona przede wszystkim miłośnikom solidnych powieści w starym stylu (tj. bez modernistycznych eksperymentów czy innych udziwnień). Jeśli lubicie „Lalkę” (Polak nie może uciec od tego skojarzenia!), to sięgnijcie po „Sagę…” śmiało. Nie pozostawiła mnie ona obojętną, co chyba jest jej kluczową zaletą.  Na pewno do niej za jakiś czas powrócę; ciekawe, czy za, powiedzmy, dziesięć lat będę w dalszym ciągu oceniać Irenę tak surowo? Przede mną „Nowoczesna komedia” – zobaczymy, czy ten sequel również mnie tak porwie.




środa, 15 sierpnia 2018

"Scarlett" Alexandry Ripley czyli dlaczego nie powinno się wydawać fanfiction (recenzjoanaliza)



Czy uchował się na tym świecie ktokolwiek, kto nigdy w życiu nie słyszał o Przeminęło z wiatrem (obojętnie czy na myśli mamy powieść Margaret Mitchell, czy obsypany nagrodami film)? Jestem święcie przekonana, że nie. I każdy z pewnością ma jakieś mgliste pojęcie, jak ta historia się kończy i co może się z tym wiązać.

Wspaniałe okropne zakończenie
               Jeśli ktoś by ode mnie pożyczył egzemplarz powieści, zauważyłby, że ostatnie strony są dziwnie pomarszczone, jakby ktoś pokropił je wodą. Nie mam zwyczaju czytać książek w toalecie,więc nasuwa się tu jedyna logiczna odpowiedź: to ślady po wyschniętych łzach! Finał Przeminęło… przyprawił mnie przy pierwszym czytaniu  o kilka tygodni rozpaczy: „Ale jak to? Dlaczego…? Nieeeeee, jaaaaaa taaaaak nie chcę! Chlip, chlip!”. Po jakimś czasie powtórzyłam lekturę, mając nadzieję, że tym razem wszystko dobrze się ułoży. I znowu, któż by mógł się spodziewać, spotkało mnie rozczarowanie. Wtedy (byłam czternastoletnim, wrażliwym dziewczęciem) miałam do Margaret Mitchell ogromną pretensję. Teraz uważam, że takie rozwiązanie jest najlepszym, jakie mogła wymyślić autorka dla swoich bohaterów. Po pierwsze: to oczywista konsekwencja tego, co się wydarzyło w końcowej części powieści; relacje Scarlett i Rhetta były w tym momencie nie do odratowania [SPOILER zaważyła zwłaszcza śmierć Bonnie i późniejszy alkoholizm Rhetta], a happy end w tej sytuacji to po prostu idiotyczny harlekinizm. Ponadto dzięki takiemu zabiegowi o tej opowieści po prostu nie da się zapomnieć; poruszony czytelnik będzie rozmyślał, łkał, tworzył alternatywne wersje wydarzeń i własne dalsze ciągi historii, dla których zresztą Mitchell zostawiła idealną furtkę. No właśnie, dalsze ciągi…

Fanfiction czyli jak miłośnicy sklejają złamane serduszka
               Sama Mitchell na wszelkie pytania o kontynuacje stanowczo odpowiadała: nie, żadnych nie będzie! Może się to wydawać dziwne, zważywszy na sukces Przeminęło z wiatrem; sequel na pewno przyniósłby autorce ogromne zyski. Ponoć pisarka zastanawiał się nad stworzeniem kolejnej powieści, w której ukazałaby szerzej losy pobocznych bohaterów poprzedniej (prawdopodobnie byliby to Tarletonowie). Wszelkie plany literackie zostały jednak zaprzepaszczone przez pewnego pijanego taksówkarza – Mitchell zginęła w wypadku samochodowym, nie napisawszy żadnej innej książki poza tą jedną jedyną (ale za to jaką!).  Miłośnicy wzięli zatem sprawę we własne pióra, tworząc swoje kontynuacje. Co ciekawe, na platformie fanfiction.net  Przeminęło z wiatrem wciąż mieści się w dwusetce najpopularniejszych książek (w seriwsie tym umieszczono prawie tysiąc opowieści o Scarlett), choć powieść ta liczy sobie 82 lata! To całkiem niezły wynik, mimo że wypada blado w porównaniu z Harrym Potterem. Ficzki te są bardzo różne: alternatywne wersje wydarzeń z powieści, kontynuacje „na smutno” i „na szczęśliwie”. Znalazłam jeden bardzo ładny tekst po polsku pt. Zielone kolczyki[1]. Przeczytałam także kilka po angielsku, ale chyba miałam pecha, bo trafiłam w większości na opowiadania przypominające grę The Sims: domek umeblowany, simowie, znaczy się Rhett i Scarlett, w dobrych relacjach, to nie pozostaje nic innego do roboty niż interakcja „Postaraj się o dziecko”. Nie mam jednak żalu do amatorów; wszak piszą dla rozrywki, bez profitów pieniężnych. Zupełnie inne podejście mam natomiast do fanfiction oficjalnie wydanego. Czyli w książkach. Na papierze. Z pozwoleniem spadkobierców Mitchell.


Wydanie z biblioteki, z którego korzystałam było brzydkie, pozbawione obwoluty, więc obrazek pożyczyłam stąd

Jutro nadeszło?
               I tak po tym przydługawym wstępie wreszcie możemy przejść do rzeczy. Otóż spadkobiercy Mitchell, chcąc zatrzymać prawa autorskie do Przeminęło z wiatrem, postanowili zezwolić na wydanie oficjalnego sequelu po ponad pięćdziesięciu latach od opublikowania pierwowzoru. Trudnego zadania, jakim jest stworzenie dalszego ciągu historii Scarlett, podjęła się pisarka Alexandra Ripley. Podobno, aby właściwie się  przygotować, autorka przeczytała powieść sześć razy, sporządziła szczegółowe notatki, a nawet przepisywała fragmenty ręczne, by „fizycznie poczuć styl Mitchell”… [2] Jak wyszło? Cóż, niektóre książki wystarczy tylko streścić, a zaorają się same. I tak, niestety, jest właśnie w przypadku Scarlett. Kontynuacji „Przeminęło z wiatrem”. Przyjrzyjmy się zatem wspólnie temu dziełu literackiemu.

Ciotka Lokomotywa przeczyta, żebyście Wy nie musieli
               Powieść Alexandry Ripley zaczyna się prawie w tym samym momencie, w którym swoją bohaterkę pozostawiła Margaret Mitchell. Nim Scarlett znajdzie się w ukochanej Tarze, musi przetrwać pogrzeb Melanii, będąc pod ostrzałem nienawistnych spojrzeń matron z Atlanty. W domu nie znajduje jednak ukojenia, gdyż umiera schorowana piastunka Mammy, jedyna bliska osoba. Scarlett powraca do Atlanty. Przeżywa kilka miesięcy w swoistym zawieszeniu, by w końcu odnaleźć rozwiązanie: pojedzie do Charlestonu, do rodziny Rhetta. Postanawia zaprzyjaźnić się z tamtejszą socjetą, zdobyć zaufanie pani Butler i w ten sposób odzyskać miłość męża. Rhett nie jest jej jednak przychylny; zmusza ją do zawarcia umowy, wg której Scarlett zostanie w Charlestonie do końca sezonu; podczas tego czasu będą udawali przykładne małżeństwo. Po tym okresie Scarlett wyjedzie i w zamian za zgodę na separację dostanie pół miliona dolarów w złocie. W międzyczasie Scarlett i Rhett wybierają się pożeglować na łódce, lecz zaskakuje ich niespodziewany sztorm. Uchodzą z życiem, a w związku z tym wzbierają w nich tłumione uczucia i dochodzi pomiędzy nimi do zbliżenia. Gdy wycieńczona Scarlett dochodzi do siebie otrzymuje od Rhetta list, w którym Rhett oświadcza jej, że muszą się rozstać. Wściekła bohaterka wyjeżdża do Savannah do wiekowego dziadka Robillarda. Nie znajduje jednak wspólnego języka z nadmiernie dystyngowanym staruszkiem; o wiele lepiej czuje się wśród swojskich O’Harów, swoich irlandzkich krewnych. Jej szczególnym przyjacielem zostaje Colum, ksiądz katolicki. Scarlett postanawia pojechać do Starego Kraju, do ojczyzny ojca. Na statku w drodze do Irlandii odkrywa, że zaszła w ciążę (na razie streszczam, pastwić się będę później!). W Irlandii bawi się wspaniale; sielankę przerywa straszliwa wiadomość: Rhett przeprowadził rozwód i poślubił Annę Hampton, przyjaciółkę z Charlestonu. Scarlett decyduje nie informować go o dziecku, osiąść w Irlandii jako wdowa i przywrócić świetność rodzinnej posiadłości. Osiąga to ciężka pracą. Zostaje nawet głową rodu, co wyraża się w pełnym szacunku przydomku „Ta O’Hara (tak, w książce było pogrubione). Scarlett odkrywa swoją prawdziwą irlandzką naturę, zrzucając gorset. Przy porodzie pojawiają się trudności: z powodu warunków pogodowych lekarz nie dociera; miejscowa czarownica dokonuje cesarskiego cięcia. Wszystko kończy się pomyślnie przybyciem na świat Kasi O’Hary zwanej Kicią ze względu na zielone oczy. Jednakże w wyniku komplikacji przy porodzie Scarlett nigdy więcej nie będzie mogła mieć dzieci. Gdy córeczka zostaje odchowana, Scarlett zostaje przedstawiona angielskiej socjecie, gdzie robi furorę. Traci przez to przychylność Irlandczyków, gdyż w tym uniwersum Anglicy pełnią rolę Jankesów, znaczy się znienawidzonego okupanta. Ponadto oświadcza się jej Lord Felton, licząc, że z tego związku urodzi mu się silny dziedzic. Pogodzona z utratą Rhetta Scarlett przystaje na tę propozycję, jednakże Anna Butler de domo Hampton umiera, dzięki czemu Rhett przyjeżdża do Irlandii po Scarlett. Rozsierdzeni Irlandczycy podpalają irlandzki dom Scarlett w akcie zemsty za kontakty z Anglikami, co nie burzy ogólnego happy endu. Koniec.
               Przyznajcie się, ile razy uderzyliście dłonią o czoło, czytając powyższy skrócony opis wydarzeń? Jesteście w stanie wyobrazić, co ja czułam bezpośrednio obcując z tymże niezwykłym dziełem literackim? A może mi nie wierzycie?
 
Ilustracja z książki
Wszystkie grzechy Alexandry Ripley
               Jakie losy dla Scarlett i Rheta wymyśliła Alexandra Ripley, już wiemy. Zresztą, szczęśliwe zakończenie było zupełnie do przewidzenia – po cóż by pisać smutne fanfiction, wszak nie ma potrzeby sprawiać kolejnej przykrości biednym czytelnikom Przeminęło z wiatrem. Przynajmniej tak wynika z założenia. Problem w tym, że dla każdego prawdziwego miłośnika nieśmiertelnej powieści powyższy „apokryf” jest po prostu katastrofą.  Przede wszystkim, Ripley nie umiała zachować oryginalnych charakterów – Scarlett zupełnie nie przypomina samej siebie, zwłaszcza w części „irlandzkiej”. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że mogłaby ona dobrowolnie porzucić dobrobyt i własną wygodę na rzecz przywracania świetności rodzinie O’Harów. Ponadto w rozwoju tej postaci brakuje konsekwencji; Scarlett ulega pochlebstwom Anglików, co samo w sobie jest bardzo kanoniczne (w pierwowzorze przyjaźniła się ze Scallawagami, czyli hołotą), ale w momencie, gdy niby dojrzewa, zmienia system wartości, powinna przecież pamiętać, że zadawanie się z okupantem kończy się ostracyzmem jak miało to miejsce w Atlancie. Rhetta jednak autorka skrzywdziła zdecydowanie bardziej. Mam wrażenie, że Ripley zupełnie zignorowała jego charakterystykę w końcowych rozdziałach Przeminęło…, bazując tylko na filmowej wersji tego bohatera. Całkowicie przeoczyła fakt, że Rhett w finale książki nie jest już przystojnym amantem, a zgorzkniałym zmęczonym człowiekiem, który utracił sens życia. Zamiast tego Ripley pokazuje Rhetta zabiegającego o uznanie charlestońskiej socjety. Totalnie amputowała mu również jego charakterystyczne zgryźliwe poczucie humoru; dialogi Butlera z innymi nie dość, że są nieśmieszne, to jeszcze w dodatku potwornie niesmaczne:
– Scarlett jest omal nieprzytomna ze strachu z powodu tego Jankesa buszującego po sypialniach- odezwał się Rett, kiedy Alicja dała już upust fali wspomnień. – Mam nadzieję, że nie poczujesz się szczególnie speszona ty poruszę tę kwestię jako stary przyjaciel, który usiłował zaglądać ci pod sukienka kiedy miałaś jeszcze pięć lat..
–Mogę rozmawiać o czym tylko chcesz pod warunkiem, że zapomnisz o mojej młodzieńczej antypatii wobec bielizny- Mrs. Savage zaniosła się gromkim śmiechem. Prawie przez rok byłam przyczyną rozpaczy całej rodziny. Tak, teraz to śmieszne... Ale ta afera z jankeskim intruzem wcale nie jest zabawna. W końcu ktoś kiedyś nie wytrzyma i widząc pociągnie za spust, a wtedy to już tylko diabłu będzie do śmiechu.(...)Rett uśmiechnął się.
– Wiem, że mogę ci wierzyć.(…)
– Byłeś okropnym łobuzem.
– A ty wstrętnym dziewuszyskiem. Powinienem był cię polubić, nawet wtedy, gdy już zaczęłaś nosić bieliznę.
–Powinnam była cię polubić, nawet gdybyś nie polubił mnie. Zaglądałam ci pod dziecinną sukienkę niemało razy, ale niczego nie zauważyłam.
–Litości, droga Alicjo. W ostateczności możesz mówić, że nosiłem kilt. Uśmiechnęli się łobuzersko, po czym Rett przystąpił do zadawania kolejnych pytań.


Gadaninie o bieliźnie w eleganckim towarzystwie, serio? Alexandra Ripley kompletnie nie rozumie obyczajów elity towarzyskiej z Południa (ale do gorszego przykładu anachronizmu jeszcze dojdziemy). Nie przypadkowo wybrałam własnie ten cytat. Chciałam również wspomnieć o licznych wątkach-zapychaczach występujących w tejże powieści. Skoro zakończenie jest do przewidzenia, Ripley stara się je odsunąć jak najdalej jakby chciała, by jej Scarlett dorównało objętościowo pierwowzorowi albo po prostu płacili jej od zapisanej strony. Jednym z takich zapychaczy jest intryga z jankeskim żołnierzem, podglądającym charlestońskie damy nocą w ich pokojach. Okazuje się, że napastnikiem, był chłopak, który „nie radził sobie z dojrzewaniem”, w związku z czym Rhett zabiera go do burdelu. Mnie już naprawdę brakuje słów, by skomentować, jak bardzo jest to obleśne. Nie wnosi to nic do fabuły, poza doprowadzeniem czytelnika do umarnięcia z zażenowania. Styl Ripley w momentach typu „wow, wow, XIX wiek pełen hipokryzji, autorka taka odważna, wow wow, prawda taka brutalna, wow wow” jest po prostu oblechowaty. Kolejny przykładzik:
[Znajoma Scarlett przychodzi, by wytłumaczyć jej, dlaczego wzbudzanie zazdrości w mężu poprzez flirtowanie z innym mężczyzną nie jest dobrym pomysłem] 
Dobrze. Wobec tego zachowuj się jak dama. Spotykaj się z Middlestonem gdzieś po południu, lecz nie dopuszczaj do tego, by twój małżonek, żona Courtneya i wszyscy spoglądali na was niczym na psa i sukę, parzących się w tempie walca.
Scarlett pomyślała,  że nic jeszcze ją tak nie przeraziło, jak słowa Salomei Brewton. Lecz już następne zdanie dowiodło jej, jak bardzo się myliła w swych sądach przyjaciółka. 
–Powinnam cię ostrzec, w łóżku marna z niego pociecha. Na sali balowej zachowuje się jak Don Juan, lecz kiedy ściągnie spodnie i zdejmie frak, zachowuje się jak kiep.To mówiąc, sięgnęła po czajniczek .–Jeśli zamierzacie ciągnąć to dłużej, uważajcie, bo jesteśmy w stanie wygarbować wam skórę... Zechciej, proszę, nalać mi herbaty.

Przejdźmy teraz do najdurniejszego wątku, jaki w tej abominacji się pojawił. Z pewnością domyśliliście się, że mam na myśli tutaj rozwód i ponowne małżeństwo Rhetta.

Scarlett, pogrążona we własnych myślach, słuchała jednym uchem, gdy nagle imię Retta z powrotem przykuło jej uwagę. Bart zachichotał. Właściwie opowiadał ploteczkę, którą Sally podała mu w ostatnim liście. Wprawdzie Rett to chłop nie w ciemię bity, lecz, jak się wydaje, wpadł w sidła, które kobiety zwykły zastawiać jak świat stary. Otóż, jakiś sierociniec wybrał się na wycieczkę do jego wiejskiej posiadłości, a kiedy przyszła pora powrotu, okazało się, że jedna sierotka zginęła. Cóż było począć? Rett wybrał się z wychowawczynią na poszukiwania. Ostatecznie wszystko skończyło się szczęśliwie, dziecko znaleziono, ale dopiero gdy zmrok zapadł. Wychowawczyni, jako panna, została więc skompromitowana w oczach towarzystwa i Rett, by oszczędzić jej hańby, musiał ją poślubić.Najlepsze zaś z tego wszystkiego było to, że kiedyś, przed laty, Rett uciekł z miasta, gdy przyszło mu dopełnić podobnego zobowiązania wobec innej dziewczyny, z którą także dopuścił się niedyskrecji.


CO DO CHOLERY? Jeśli tej nędznej imitacji Rhetta zależało na dopasowaniu się do konwenansów,  to w życiu nie mógł się rozwieść ze Scarlett (zwłaszcza, że znał ją cały Charleston!), ani tym bardziej poślubić innej kobiety. Dla samej Anny związek z rozwodnikiem byłby śmiercią towarzyską.
Jeżeli Ashley kocha ją, nie zechce przecież żyć z Melanią. O rozwodzie jednak także nie można było myśleć, Ellen i Gerald, gorliwi katolicy nigdy by nie pozwolili jej poślubić rozwiedzionego mężczyzny. Znaczyłoby to, że wyrzeka się Kościoła! Scarlett rozmyślała nad tym i postanowiła, że jeżeli dojdzie do wyboru między Kościołem a Ashleyem wybierze Ashleya. Ale, ach, jaki to będzie skandal! Rozwodnicy byli na indeksie nie tylko Kościoła, ale i towarzystwa. Rozwiedzionych nie przyjmowano nigdzie. Ona jednak gotowa była poważyć się dla Ashleya i na to. Wszystko była w stanie dla niego poświęcić ( Margaret Mitchell Przeminęło z wiatrem, tłum. Celina Wieniewska).

Tego sympatycznego fragmenciku Przeminęło…, chyba pani Ripley nie przepisywała. A wielka szkoda, bo może BYŁOBY WARTO. Mimo to Ripley popełnia parę „plagiatów” z Mitchell; najważniejszym jest chyba postać Anny Hampton, która zostaje wprost określana jako „druga Melania” i poza tym nic o niej nie wiemy. Zresztą, druga pani Butler w dogodnym momencie, gdy już autorce przestaje być potrzebna, umiera (czyli znów mamy do czynienia z zapychaczem). A przecież rywalka Scarlett powinna być prawie równie barwna!
Ponieważ Ripley wyciągnęła Scarlett z Atlanty, nie zrobiła już więcej innym bohaterom Mitchell krzywdy. Jednak ci stworzeni przez nią, są kompletnie nieinteresujący. Irlandzcy O’Harowie zlewają się w jedno. Natomiast córeczka Scarlett, Kicia, jest OOOOOCZYYYYYWIIIIIŚCIEEE najśliczniejsza, najmądrzejsza i już jako czteroletnie dziecko chodzi prawie samopas po miasteczku, bo jest taka niezwykła i niezależna, wow wow (kanoniczne dzieci Scarlett zostają prawie wymazane, widać nowo odkryta miłość macierzyńska ich nie objęła). Ripley starała się także nadać swojej powieści rys historyczny poprzez umieszczenie wątku irlandzkiego powstania przeciw Anglikom. Nie udało się jej jednak powtórzyć Mitchell; w porównaniu z niemalże „kronikarstwem” zawartym w Przeminęło…, wypada to po prostu blado. Ponadto, wszystko kończy się szczęśliwie i co właściwie w związku z tym? O wiele bardziej niż wydumanych przygód Scarlett poza Ameryką byłabym ciekawa tego, w jaki sposób układałoby się wspólne życie Scarlett i Rhetta, jak udało im się pogodzić, odnaleźć wspólny język i wybaczyć lata wzajemnego krzywdzenia się. Ale taki sequel musiałby napisać ktoś uzdolniony literacko, z ambicjami, ktoś, kto umiał by to przedstawić w sposób psychologicznie prawdopodobny, czyli zupełne przeciwieństwo Alexandry Ripley. Ale żeby nie brzmieć zupełnie jak przebrzydły hejter, dopowiem tylko, że pojawiło się w Scarlett kilka przyjemnych motywów takich jak prośba Mammy, by ją pochować w czerwonej halce, powrót Tony'ego Fontaina czy refleksje Scarlett o swojej matce. Problem w tym, że  to, co przyzwoite literacko, niknie w obliczu tych wszystkich debilizmów fabularnych. A gdyby Ripley po prostu chciało się trochę pomyśleć, a nie dokładać dramatyzmu, wyszło by z tego całkiem przyjemne czytadło. 

Czy leci z nami korekta?
               Polski wydawca (Atlantis, Warszawa 1991, tłum. Robert Reszke, z tego wydania pochodzą wszystkie cytaty zawarte w niniejszej recenzji) bardzo próbował przekonać czytelników, że jest to prawdziwa książka, a nie głupawy romansik z kiosku. Na pierwszy rzut oka to działa: twarda oprawa, obwoluta, całkiem przyjemnie ilustracje… Możemy jednak się rozczarować, czytając już sam początkowy rozdział: wita nas tam w samym pierwszym zdaniu błąd logiczny: To się zaraz skończy, potem wróci do Tary – z tego zdania wynika, że pogrzeb skończy się i dalej tenże pogrzeb pojedzie do Tary. Brawo. Dalej jest już tylko gorzej: literówki, łatwe do wyeliminowania powtórzenia, inne błędy składniowe, nagminne używanie niepoprawnej formy „perfuma” zamiast właściwej „perfumy”… Ponoć korekty dokonała Kamila Mieszkowska, ale najwyraźniej nie przejmowała się za bardzo swoją praca (albo chciała skończyć jak najszybciej obcowanie z tym fanfikiem). Ciekawe, czy w nowszym wydaniu (wyd. Albatros 2008) zostało to poprawione?

Nie kłamię, tak było!


Na zakończenie
               Czy mogło być gorzej? O tak, zawsze może być! Miniserial powstały na podstawie Scarlett to jeszcze większe zażenowanie dla odbiorcy (nie będę tego już opisywać, to nie jest na moje nerwy). Komuś jednak może się to dzieło spodobać, a będą to ci, którzy oczekiwali po Przeminęło… czystego romansu, a nie solidnego dramatu wojennego. Mimo to, uważam, ze takich dopisków do klasycznej literatury nie powinno się publikować w formie książkowej, bo, jak widać po Scarlett, skutek może być bardzo zły. Idealnym miejscem na to jest fanfiction.net czy inne tego typu platformy. Po co marnować papier, skoro Internet wszystko zniesie?

Uff, ktokolwiek w ogóle tutaj dotarł? Obiecuję, że więcej nie będę nikogo męczyć takimi obszernymi elaboratami, ale tym razem musiałam spisać wszystko, co mi leżało na serduszku. A może mylę się i istnieją dobre sequele dopisane do klasycznych dzieł przez innych autorów? Czekam na komentarze odważnych ludzi!

Przypisy
[2] Ellen F. Brown i John Wiley Junior "Przeminęło z wiatrem". Od bestselleru do filmu wszech czasów, Warszawa 2013

PS Istnieje inny dalszy ciąg Przeminęło z wiatrem wydany w Polsce, napisany tym razem przez mężczyznę, a jest to mianowicie „Rhett Butler” autorstwa Donalda McCaiga. Niech no tylko to kiedyś wpadnie w moje ręce..!
PS2 „Moje losy Scarlett i Rhetta zależą od humoru. Kiedy jestem wesoła, oni na pewno się godzą (w jaki sposób - nie mam pojęcia). A kiedy mi smutno, to Rhett ginie pod szynkiem w bójce, rzecz jasna z imieniem Scarlett na ustach.




wtorek, 7 sierpnia 2018

Ciuch ciuch! - Ciotka Lokomotywa wjeżdża na stację

Podobno blogaski to medium przestarzałe (wszyscy wolą nagrywać filmy na YT), a używanie blogspota to już w ogóle obciach (teraz bardziej trendy jest Wordpress). Przyznam się, że  niespecjalnie się tym przejmuję.
Kim jestem, co robię, czym się interesuję - tego w tej notce nie powiem. Wszystkiego przekonacie się w następnych (a jeśli ktoś drży z ciekawości, niech zajrzy do skrótowego opisu na moim profilu -  jest z prawej strony). 
Podobnie jak przynajmniej połowa ludzkości tkwię w radosnym przekonaniu, że mam wiele ciekawego do powiedzenia. Zadręczałam zatem dotąd nielicznych znajomych oraz swą biedną mamusię niekończącymi się tyradami o moich pasjach. Przestało mi to jednak wystarczać. Zamiast wyjść na miasto z megafonem i dziwić nieszczęśników, którzy wdepnęli w niewłaściwe miejsce i czas, potokiem wymowy swej, postanowiłam założyć bloga, aby móc mymi, rzecz oczywista, oryginalnymi i światłymi przemyśleniami zaśmiecać przepastny Internet (mieszkańcy miasteczka dalej nie wiedzą, jakiego kataklizmu właśnie uniknęli!).
Wychodzę więc ze swoimi spostrzeżeniami do świata, a on niech oceni, czy są one warte tyle, ile o nich sądziłam! 
Mimo że właściwie nie zaczęłam  blogerskiej kariery, już w tym wstępie chciałabym Was zachęcić do udzielania się w  komentarzach. Oczekujcie kolejnych wpisów. 

Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to! - Lokomotywa własnie ruszyła!