Każdy ma swoją ukochaną dziedzinę, o
której może gadać godzinami. Jak już wiecie, moją jest historia malarstwa.
Często zdarza się, że kiedy widzę dzieło sztuki, które mnie porusza, biją mi
dzwony i trafia we mnie piorun. Natomiast gdy czytam intrygująca analizę dzieła
sztuki coś mi klika w duszy, jakby puzzle się do siebie dopasowały i wszystko
się stało jasne. Wybaczcie mi ten patos, bo to emocje trudne do oddania
słowami. Są to także najwspanialsze odczucia, jakich może według mnie
doświadczyć człowiek, dlatego chciałabym się nimi dzielić z innymi. Ale zawsze
zdarzy się ktoś, kto będzie bezczelnie ziewał, kiedy miłośnik sztuki stara się, aby innym też zabiły dzwony.
Dlaczego niektórzy uważają, że historia sztuki
jest nudna? Jakie mogą być sposoby na zachęcenie do niej? I dlaczego powieść
Javiera Sierry pod tytułem Mistrz z Prado kiepsko się nadaje, aby
zainteresować kogoś malarstwem? Na te kilka pytań postaram się odpowiedzieć w
tej notce.
Skąd się bierze znudzenie?
|
Po
doświadczeniach z polskim systemem edukacji, mogę stwierdzić, że nudziłam się
przede wszystkim wtedy, gdy nauczycielowi było wszystko jedno, czy przekazywane
przez niego informacje dotrą do ucznia (dołóżmy jeszcze do tego wprowadzanie
irracjonalnego terroru na lekcjach, taaak, dużo z takich zajęć wyniosłam,
cudowne mam wspomnienia ze szkoły). Znałam nawet jednostkę, która wręcz
czerpała frajdę z tego, że nie wiemy. W taki sposób można zamordować właściwie
każdy temat. Innym problemem jest niedostosowanie wykładu do poziomu wiedzy
słuchacza: zapewne gdybym poszła na prelekcję dotyczącą zaawansowanej fizyki
kwantowej, nic bym nie rozumiała i zgubiła wątek po pięciu minutach. A fizyka
jest przecież potrzebna i ciekawa!
Z historią sztuki sprawa jest skomplikowana: po pierwsze nie uczy się jej w każdej szkole (niby w ogólniaku jest przedmiot wiedza o kulturze, ale ja na przykład nie doświadczyłam, bo miałam wtedy dodatkowy polski). Po drugie krąży wkoło niej kilka stereotypów – że to niepraktyczne i oderwane od rzeczywistości, że to tylko dla snobów popisujących się swoją wyższością intelektualną, że to jałowe badanie spękań na płótnie. Czy naprawdę muszę tu pisać „NIC BARDZIEJ MYLNEGO”? Moim zdaniem osoby głoszące podobne poglądy po prostu nie mają świadomości, że sztuka w dużej mierze to opowieść o człowieku – otaczającej go rzeczywistości, jego marzeniach, smutku, radości, lękach i każdej innej emocji, jakiej jest w stanie doświadczyć. Za każdym dziełem stoi jego twórca z własną historią, którą da się odczytać, jeśli tylko zechce się poświęcić temu trochę czasu. A jeśli nie – to samemu „przejrzeć się” w obrazie i odkryć wiele o samym sobie, co i dlaczego się nam podoba albo wręcz przeciwnie. Ale wracamy znów do punktu pierwszego – skąd ci ludzie mają to wiedzieć, skoro nikt ich tego nie nauczył? Sama nie chcę się nawet zastanawiać, co by było, gdyby w moje dziesięcioletnie łapki nie wpadła Historia malarstwa siostry Wendy Beckett czy wielokrotnie na blogasku wspominane Malarstwo białego człowieka. Z pewnością byłabym w takim wypadku dużo smutniejszym człowiekiem.
Ze sztuką na ulice!
Jestem zdania, że popularyzacji sztuki szkodzi przede wszystkim przekonanie o jej elitarności oraz że w jej obliczu należy być zawsze śmiertelnie poważnym. Dlatego na tymże blogasku pojawiają się obrazki z postacią Ciotki Lokomotywy, a w moim Instagramowym Biuletynie Kulturalnym pt. „Pociąg do sztuki” prezentowałam między innymi rosyjska sztukę uliczną czyli łabędzie z opon – po to żeby potencjalny odbiorca się uśmiechnął. Bardzo ucieszyły mnie pojawiające się w popularnych sieciówkach ubrania z motywami z obrazów, bo może to stanowić jakiś kontakt ze sztuką dla kogoś, kto nie chadza do muzeów (a poza tym sama lubię się otaczać artystycznymi gadżetami).
Sztuka dosłownie na ulicy; widziałam takich bilbordów więcej z innymi obrazami. Była z nimi mała afera, bo ktoś nie mógł znieść nieodzianej Wenus Botticellego i demolował plakaty. To jest ta skala absurdu, która mnie przerasta. Zdjęcie stąd |
Sztukę można też popularyzować,
korzystając z mediów społecznościowych, o czym także już tutaj pisałam. Od tego
czasu poznałam więcej osób przekazujących wiedzę i tworzących
„historyczno-sztuczną” społeczność (aż wypada, żebym przygotowała kolejną
listę). Ale niektórzy wolą bardziej tradycyjne nośniki – książki. A gdyby na rynku pojawiła się powieść na
kształt Świata Zofii, ale opowiadająca o malarstwie? Ależ coś takiego
istnieje; w 2014 roku nakładem
wydawnictwa Sonia Draga ukazała się książka pt. Mistrz z Prado autorstwa
hiszpańskiego pisarza Javiera Sierry.
Czasami biegam z Ogrodem rozkoszy ziemskich na plecach :) |
Sensacyjnie o malarstwie
Ambitny
student dziennikarstwa, zwiedzając Muzeum Prado, spotyka zagadkowego mężczyznę
o nazwisku Fovel. Nieznajomy proponuje głównemu bohaterowi spotkania, podczas
których objaśnia mu tajemnice ukryte na płótnach. Pomysł wydaje się genialny w
swojej prostocie: osnuć sensacyjną intrygę wokół dzieł sztuki zgromadzonych w
Muzeum Prado, a przy okazji przemycić parę faktów na temat ich historii. Jak
wyszło?
OJOJ.
Przede
wszystkim powieść w dużej części skonstruowana
jest z monologów enigmatycznego Mistrza z rzadka przerywanych uwagami
głównego bohatera (i zarazem narratora) typu „Mhm, to jest bardzo odkrywcze,
jejku jej, nie wiedziałem”. Przemowy te są ciągiem różnych teorii spiskowych
oraz nazwisk. Poza tym na drodze młodego amatora dziennikarstwa dziwnym trafem
pojawiały się kolejne osoby, OCZYYYYYWIIIIIIŚCIE znające prawdę, a wraz z nimi
kolejne wykłady. Ciąg zdarzeń
przypominał mi trochę grę visual-novel, w której gracz miota się pomiędzy
kolejnymi NPC-ami, udzielającymi informacji. Brakuje im wszystkim głębi, wszyscy
bohaterowie są pretekstowi i pozbawieni charakterystyki. Styl moim zdaniem jest
trochę nijaki; nie wywołał we mnie żadnej emocji. Zakończenie także okazało się bardzo
rozczarowujące – [SPOILER] Mistrz, jak to Tajemniczy Mistrzowie mają w
zwyczaju, rozpływa się w powietrzu, nie wywołując żadnej rewolucji [KONIEC
SPOILERU]. Wynika to z jednego ograniczenia nałożonego przez samego autora:
pozoruje on bowiem wydarzenia na prawdziwe. Czyni to chociażby nadając głównemu
bohaterowi swoje własne imię i nazwisko. A skoro w „naszym” świecie nie zdarzył
się koniec świata wynikający ze zdemaskowania wielkiego spisku, to w takim
razie w przedstawionym też nie mógł.
To może chociaż interpretacje
obrazów oraz przytoczone tło historyczne jakoś się bronią? Teoretycznie
wszystko wygląda naukowo wręcz – gdybym krzyczała na autora „MA PAN DOWÓD!? MA
PAN DOWÓD!?”, ten mógłby się odeprzeć zarzuty szeregiem przypisów. Mimo to sprzedawane przez pisarza informacje jakoś mi się wydawały
niepewne. Nie mnie jednej – pozwolę sobie zacytować Bożenę Fabiani, która w
przeciwieństwie do mnie, losowego użytkownika Internetu, ma ogromną wiedzę na
temat sztuki:
À propos obrazów w Kaplicy Sykstyńskiej chciałabym tu wtrącić pewną uwagę. Otóż taki sposób przedstawiania ciągu zdarzeń, gdzie na jednym obrazie bohater, czy kilku bohaterów, pojawia się kilkakrotnie, zgodnie z następstwem epizodów, to coś najzupełniej normalnego w średniowieczu i jeszcze w renesansie. Tymczasem nawet z tego robi się dzisiaj niekiedy sensację, wykorzystując niewiedzę czytelnika chwytającego za książki w rodzaju „na tropie tajemnic” sztuki. W powieści Javiera Sierry przeczytałam, że obraz z XVI wieku pędzla Ambrogia Bergognone z bazyliki Świętego Ambrożego w Mediolanie, na którym malarz ilustruje scenę odnalezienia małego Jezusa w świątyni i w związku z tym w głębi obrazu raz maluje przemawiającego do uczonych w piśmie, a następnie ponownie - tym razem opuszczającego świątynię u boku Matki, to interpretacja... ezoterycznej doktryny o dwóch Jezusach! (To co powiedzieć o sześciu Mojżeszach na fresku Botticellego?). Aby podnieść wiarygodność sensacyjnych treści zawartych w książce, autor opatrzył ją licznymi przypisami bibliograficznymi i indeksem nazwisk, nadając jej charakter prawie naukowy, choć na szczęście we wstępie przyznał, że miesza fakty z fikcją i – śmiem dodać – prawdę z nieprawdą [podkreślenie moje]. Czy dlatego na okładce czytamy: „Najlepiej sprzedająca się książka w Hiszpanii w 2013 roku!" (B. Fabiani, Stary Testament w malarstwie, Warszawa 2016, s. 157.)
Okazuje się zatem, że moje
zastrzeżenia są uzasadnione. „Ale przecież to jest powieść, a nie podręcznik
akademicki, więc autor może sobie umieszczać swoje wymysły, ile tylko sobie
chce” – można by łatwo obronić w ten
sposób książkę pana Sierry. Pojawia się tutaj jeden mały problem, a mianowicie
jak to dzieło jest sprzedawane. Na dołączonym etui przeczytać można, że „Książka
jest w zasadzie popularnonaukowym przewodnikiem po renesansowym malarstwie (…).
Znakomite połączenie wiedzy i beletrystyki”. Przepraszam bardzo, ale to jest
jakaś granda. Serio. Po to między innymi się uczymy, żeby nikt nie mógł nam
wciskać nieprawdy, ale pozycja ta jest teoretycznie skierowana raczej do osób,
które dotąd miały mało do czynienia z historią sztuki lub do tych, które chciałyby
swoją wiedzę pogłębić w przystępny sposób. Serwuje się im w tej książce serię
teorii spiskowych i dawkę mętnych informacji, a na to, moim zdaniem, nie powinno
być zgody. Co innego, gdyby wydawca
dołączył rzetelne wyjaśnienia specjalisty – wtedy lektura byłaby pouczająca. Poza
tym, jak już wspomniałam, w wywodach Mistrza pojawiają się ciągi nazwisk i dat,
przy których łatwo traciłam wątek. Podejrzewam, że ktoś, kto nie interesuje się
malarstwem pogubi się jeszcze łatwiej i raczej się zniechęci, więc powieść nie
spełnia swojego celu – kiepsko popularyzuje sztukę. Twórcze podejście do
przekazywania wiedzy a sprzedawanie bzdur to dwie różne rzeczy.
Muzeum Prado w Twoim domu
Tym, co natomiast może zachwycić,
jest wydanie tej książki w „edycji kolekcjonerskiej”. Zamieszczono w niej
piękne kolorowe reprodukcje, w tym niektóre na osobnych wklejkach. Szczególnie
spodobał mi się Tryptyk rozkoszy ziemskich, który rozkłada się jak ten
prawdziwy. Można sobie zatem wyobrazić, że jest się w Muzeum Prado i przygląda się
najsłynniejszemu dziełu Hieronima Boscha. Dodatkowo dołączono również wspomniane etui i
świetną zakładkę-lupę – bardzo mi się ona przydała do oglądania ilustracji w
innych książkach. Mam jednak jedno
zastrzeżenie: otóż jeden z rozdziałów poświęcony jest Ostatniej wieczerzy
Juana de Juanes, a w szczególności ukazanemu tam kielichowi mającemu rzekomo
być przedstawieniem rzeczywistego Świętego Graala (Święty Graal to chyba klasyk
jeśli chodzi o teorie spiskowe…). Problem w tym, że fragment z rzeczonym naczyniem
przypada dokładnie na załamanie stron, przez co zupełnie go nie widać… Poza tym
oprawa graficzna jest tak ładna, że aż peerelowskie wydania Sztuki
cenniejszej niż złoto Jana Białostockiego płaczą gdzieś z zazdrości na
półkach. Odczuwam tutaj dysonans; to tak jakby mieć obrączkę ze najlepszej próby
złota, a wprawić w nią najbardziej tandetne szkiełko.
Zakładka-lupa to złoto |
Co w zamian?
Wyzłośliwiłam się na powieści pana Sierry, ale co mogłabym polecić innego? Na rynku jest multum różnych pozycji popularyzujących sztukę. Myślę, że cytowana Bożena Fabiani sprawdzi się świetnie na początek ze względu na przystępny język. Czytając jej Antyk w malarstwie miałam uczucie życzliwości autorki względem czytelnika. Ponadto bardzo mi się spodobało, że badaczka podaje w przypisach, jak wymawiać nazwiska artystów – tego zawsze mi brakuje w różnych opracowaniach. Co ciekawe, wydawca porównał na okładce Mistrza z Prado do MW autorstwa mojego ulubionego, a zarazem kontrowersyjnego Waldemara Łysiaka (i dlatego w ogóle dostałam tę powieść w prezencie…). MW to jedna z moich ukochanych książek, jednakże nie traktowałabym jej jako full-legit-rzetelne źródło informacji. Jest to raczej zbiór różnych form eseistycznych oraz krótkich opowiadań osnutych wokół dzieł sztuki. Łysiak nie tyle koncentruje się tam na przekazywaniu wiedzy, co na osobistych przemyśleniach, na tym właśnie „przeglądaniu się” w obrazie, o którym mówiłam na początku notki. Może to nie za bardzo naukowe, ale kształtuje wrażliwość na dzieła sztuki, co moim zdaniem również jest ważne. Możliwe, że łysiakowe spojrzenie na malarstwo nie wszystkim się spodoba, ale jednego jestem pewna: jest MW przynajmniej JAKIEŚ, co w porównaniu z mdłym stylem literackim Javiera Sierry wypada na korzyść polskiego pisarza.
Podejrzewam, że taka idea przyświecała wydawcy, gdy umieścił na okładce Mistrza z Prado porównanie do MW |
A Wy jakie macie doświadczenia z popularyzacją
sztuki? A może czytaliście Mistrza z Prado i może dostrzegacie w tej
powieści więcej zalet niż ja? Sekcja komentarzy jest Wasza.
Dzięki za uwagę i do zobaczenia!
,,sztukara" - czemu mi się to kojarzy ze słowem ,,dosztukowywać", o nieee
OdpowiedzUsuń,,Sama nie chcę się nawet zastanawiać, co by było, gdyby w moje dziesięcioletnie łapki nie wpadła Historia malarstwa siostry Wendy Beckett"
O nie, a gdzie MBC???
,, czy wielokrotnie na blogasku wspominane Malarstwo białego człowieka."
NO, JEST MBC, więc wiadomo, że to Ciotka Lokomotywa jest autorką notki, a nie, że jakiś okrutnik się podszywać stara.
Mam wrażenie, że ze sztuką jest taki problem, że ciągle widzimy te same dzieła w popkulturze i otoczeniu, więc wydaje się nam, że wszystkie inne wyglądają podobnie i są przez to nudne i nieciekawe...
O nie, monologi, które mają być MĄDRE I ODKRYWCZE, jak mnie to irytuje. Nie ma to jak zachwyconymi komentarzami do swoich przemyśleń w książce stawiać sobie samemu pomnik, a raczej kiczowatą laurkę malować...
Znam teorię spiskows o dwóch Jezusach, jeszcze jak! Niektórzy uważają, że na niektórych obrazach tym drugim Jezusem jest Jan Chrzciciel... W książce o... UFO było trochę na temat dwóch Jezusów, nie ma to jak foliarstwo. Jednak Maryja ze spodkiem kosmicznym w tle jest moim zdaniem fajniejszą teorią spiskową.
Zakładka lupa jest genialna :o
Wiem, że "sztukara" to niezbyt ładnie brzmiące słowo. Po prostu chciałam stworzyć artystyczny odpowiednik koniary przy użyciu sufiksu -ara. Chyba nie wyszło XD
UsuńNaprawdę nie chciałam w tej noci wspominać MBC i jego wielce szanownego pana autora, ale mnie nie jako zmusił ten opis z tyłu okładki "Mistrza z Prado"...
To też słuszna uwaga - sama się łapię na tym, że znielubiłam niektóre dzieła sztuki, bo za często się pojawiają. Ale żeby znaleźć tych mnie oczywistych artystów, zazwyczaj zaczyna się od tych najsłynniejszych...
Trudno powiedzieć, czy to samemu sobie laurki pisał pan Sierra - wszak rzekomo jest to opowieść o jego własnym spotkaniu z Mistrzem Fovelem, czy słodzi temu Mistrzowi. Cały problem tej powieści polega na tym, że pozoruje się ją na opis prawdziwych wydarzeń. No ale i tak się czuje, że to fikcja.
Taaak, wątek Jana Chrzciciela też w tej książce był :D UFO byłoby przynajmniej zabawne, a tutaj poza podwójnym Jezusem taki trochę spiskowy standard.
Jedna teoria w sumie mi się spodobała: o tym, że kościotrupy z "Tryumfu śmierci" Bruegla są zaczerpnięte z "Alfabetu śmierci" Holbeina i dzięki temu można odczytać hasło. Nie wiem czy to prawdopodobne, ale brzmi fajnie :D
Zakładka-lupa to największa zaleta tej książki XD